Kilka słów ode mnie (autora):
Jest to już (tak, niestety)
OSTATNI ROZDZIAŁ... tak, dziękuję wszystkim tym, którzy dobrnęli do tego rozdziału... ;3
Przewidywałam jeszcze dwie sceny, w tym opowiadaniu, ale wybrałam inną "opcję"/"wersję"/"bieg historii" czy jakkolwiek można to nazwać. :)
Jeśli macie jakieś pytania, możecie śmiało pytać tutaj:
ASK-ME-ANYTHING
Dziękuję za wszystkie komentarze i w ooogóle, dziękuję. :)
P.S. przepraszam z góry za błędy, robię już trzecie podejście do tego rozdziału i to w późnych godzinach, a że zdarza mi się odpłynąć myślami gdzieś indziej, to zdarzają mi się błędy. :)
Miłego czytania! xo
----------------------------------- LET HER GO -----------------------------------
***
- Vanessa? - zawołałem w głąb jej mieszkania, ale nigdzie jej nie było. - Wszystko w porządku? - spytałem i zajrzałam do łazienki skąd dobiegał dziwny, choć znajomy dźwięk.
Znowu wymiotowała.
- Ta... - mruknęła opierając się plecami o zimną ścianę.
- Dobrze się czujesz? - spytałem zmartwiony podchodząc do niej i kładąc dłoń na jej ramieniu.
- Tak... wszystko ze mną okej... po prostu... chyba zjadłam coś nieświeżego. - powiedziała i uśmiechnęła się do mnie słabo.
Zmartwiłem się.
Nie wyglądała dobrze.
Udało mi się przywrócić jej normalną wagę, ale wydawało mi się... że coś jakby 'zżerało' ją od środka.
Już od jakiegoś czasu, wydaje mi się, że coś jej dolega.
- Zabrać Cię do lekarza? - spytałem troskliwie przyklękając przy niej. - Znów mamy trasę po Stanach, więc jestem... pisałem do Ciebie, że będę wcześniej, ale nie odpisałaś mi. - powiedziałem gładząc jej blady policzek.
- Cieszę się ... - odpowiedziała opierając twarz lekko na mojej dłoni.
Wstała i podeszła do umywalki.
- Mam nadzieję, że to nie jest bulimia? - spytałem podejrzliwie przyglądają się jej, na co posłała mi cyniczne spojrzenie.
- Nie. Przepraszam, że musisz oglądać mnie w takim stanie... - wyszeptała i przemyła twarz zimną wodą.
- O czym Ty mówisz...? - nie rozumiałem jej.
- Który to już raz, kiedy zastajesz mnie wymiotującą? - spojrzała prosto w moje oczy.
- Nie wiem...
- Dwunasty. - spuściła wzrok na swoje dłonie.
Jej skóra też... jakoś wydawała się jaśniejsza... bardziej "śmietankowa".
- Nie przejmuj się tym, bo ja się tym nie przejmuję. - przytuliłem ją do siebie.
- Naprawdę... nic mi nie jest. - powtórzyła więc tylko uśmiechnąłem się do niej i pocałowałem w czoło.
- Dobrze, skoro tak mówisz, to wierzę Ci. - pogładziłem kciukiem jej policzek. - Jadłaś już coś?
Spojrzała w stronę łazienki.
- Oh.... - jęknąłem. - To na co masz ochotę? - spytałem otwierając jej lodówkę w poszukiwaniu czegoś co mogłem zrobić jej do jedzenia.
- W sumie... to nie jestem głodna.
- Vanessa... - spojrzałem na nią wymownie.
- Zrób mi ciepłej herbaty, później coś zjem.
I znów ten jej słaby uśmiech, wobec którego byłem zupełnie bezbronny.
- Dobrze. - odpowiedziałem i po chwili rozległ się dzwonek do drzwi.
- Pójdę otworzyć. - szepnęła i poszła w stronę drzwi.
- Cześć bratowa! - usłyszałem wesołego Shannona.
- No cześć. - i zaczęła się śmiać. - Nie jestem Twoją bratową.
- No jak to "nie"?
- Oj, Shannon...
- Mam z nim pogadać na
ten temat? - ściszył głos.
- I TAK CIĘ SŁYSZĘ! - krzyknąłem z kuchni.
I ten jej radosny śmiech.
Zmarszczyłem lekko brwi.
Rzadko kiedy śmieje się tak beztrosko przy mnie.
Jestem zazdrosny, nawet jeśli to tylko Shannon.
- Gdzie mój braciszek? - zawołał i zajrzał do kuchni. - Kawy poproszę.
- Zrób sobie, wiesz gdzie co jest.
- Jared. - usłyszałem i spojrzałem w stronę wejścia do kuchni.
Uśmiechała się do mnie tak niewinnie, że w odpowiedzi tylko teatralnie wywróciłem oczami i westchnąłem ciężko.
- No dobra... zaraz do was przyjdę. - powiedziałem, a oni z krzykiem i piskiem pobiegli do salonu przepychając się przy okazji biodrami jak jakieś dzieci.
- PIERWSZY! - wydarł się Shannon.
- EJ! TO BYŁO NIE FAIR! - odkrzyknęła, a ja prychnąłem pod nosem.
- Jak dzieci... jak DZIECI. - powiedziałem sam do siebie z uśmiechem.
Nie minęło 5 minut, jak Shannon zaczął krzyczeć tak, jakby go zarzynano tępym nożem.
- NO CO TU SIĘ DO CHOLERY DZIEJE? - spytałem wchodząc z tacką, na której były ciasteczka, dwie herbata i kawa Zwierzaka.
- JARED, ona mnie bije! - powiedział prawie z płaczem, gdy Vanessa siedziała na nim okrakiem z poduszką uniesioną wysoko w górze.
- No bo... - zaczęła się tłumaczyć, a wtedy on zaczął ją łaskotać i spadli z sofy z niezłym hukiem. - Ała, moja głowa!
- Przeproś! - zażądał Shannon z głupim uśmiechem.
- No na pewno! Masz marzenia! - odpowiedziała zadziornie, a on dalej zaczął ją łaskotać.
- Masz. - powiedziałem rzucając jej małą poduszkę na pomoc i włączyłem telewizję.
Zaczęła okładać go po głowie tą poduszką.
- " ... i Ty Brutusie przeciwko mnie?! " - powiedział oburzony Shannon i spojrzał na mnie, na co tylko wzruszyłem ramionami.
Vanessa wzięła duży zamach, trafiła w jego głowę tak, że zachwiał się lekko i miała możliwość przewrócenia go na plecy.
I tak się stało.
- Ej, ej! Bo wylejecie kawę na dywan! - powiedziałem, gdy Shannon uderzył głową o nogę stolika, na którym położyłem tackę z ich napojami.
- Zarządzam przerwę. - powiedziała władczym tonem, gdy Shann masował sobie głowę.
- Jestem za. - bąknął pod nosem.
Usiedli na sofie i spokojnie pili, do czasu aż Vanessa wzięła ciastko i krzyknęła:
- Orient! - Shannon otworzył usta, a ta wrzuciła mu ciastko.
- Misja zaliczona! - krzyknął i przybili sobie piątki w powietrzu.
- Czasami wydaje mi się, że dogadujesz się lepiej z Shannonem, niż ze mną. - powiedziałem przyglądając im się uważnie.
- Może to i prawda... - powiedziała zapatrując się w jakiś nieokreślony punkt.
- ALE POCISK! - powiedział Shann i zaczął się śmiać jak pojebany, a mnie ciśnienie krwi wzrosło.
- Ale nikt nie zastąpi mnie Ciebie. - powiedziała posyłając mi jeden z tych uśmiechów, od których robiło mi się bardzo ciepło na sercu.
- Moja mała dziewczynka! - powiedziałem odstawiając kubek z herbatą i wyciągając ręce w jej stronę.
- Tylko bez zbędnych czułości ... - powiedział Shannon, gdy Van usiadła mi na kolanach i pocałowała lekko w usta.
Przytuliła się i siedziała tak dobrą chwilę.
- Ej... Shannon co się stało, że przyszedłeś do mnie? - spytała, a on uderzył się z otwartej dłoni w czoło.
- Prawie zapomniałem! - wyciągnął z tylnej kieszeni jakąś kopertę.
- Pan Wright kazał Ci to przekazać.
Vanessa wstała i wzięła ją do rąk.
Przyjrzała się jej uważnie, po czym odłożyła na bok.
- Co to? - spytałem z zaciekawieniem, a ona machnęła ręką.
- To tylko wyniki badań. - odpowiedziała i znów usiadła na moich kolanach.
- Nie jesteś ciekawa?
- Nie bardzo, jestem pewna, że są dobre. - uśmiechnęła się i pocałowała mnie w nos.
Boże... dlaczego ona jest taka urocza?
- W niedzielę nie było Cię w domu, gdzie byłaś? - spytał Shannon, a jej źrenice powiększyły się.
- No właśnie, gdzie byłaś? - spytałem poważnym tonem, a ona uniosła lekko kąciki ust.
- A tu i tam. - pokazała język i wzięła moją herbatę. - Nie mogę już spotykać się ze znajomymi w wolny dzień od pracy? - spytała, a ja wzruszyłem ramionami.
- Nie mam nic przeciwko temu. Tylko pytam.
Oparła się o moje ramię.
- Nie zdradzam go, nie martw się. - powiedziała do Shannona i pokazała mu język, po czym parsknęła śmiechem.
- My już będziemy się zbierać, mamy jeszcze trochę pracy. - powiedziałem spoglądając na telefon.
- No dobrze. - odpowiedziała z uśmiechem podając mi kurtkę i klucze do auta.
- Do zobaczenia, bratowo. - powiedział Shannon przytulając ją mocno i całując w policzek.
Patrzyłem jak jej źrenice powiększają się i lekki rumieniec wkrada na jej policzki.
- No przestań! - zaśmiała się.
- Zadzwonię. - powiedziałem ubierają kurtkę.
- Napisz. Myślę, że za chwilę położę się spać... głowa mnie boli. - odpowiedziała krzywiąc się lekko.
- Dobrze. - nie miałem serca budzić jej, więc zgodziłem się na wiadomość.
Przytuliłem ją do siebie i na krótko pocałowałem w usta.
- Uważajcie na siebie. - powiedziała uśmiechając się i odprowadzając nas wzrokiem do momentu, aż zniknęliśmy za rogiem korytarza, gdzie znajdowała się winda.
***
Zamknęłam drzwi na klucz i poszłam po kopertę z wynikami badań.
Ręce zaczęły mi się trząść, bo wyniki obejmowały nie tylko badanie USG, ale i rezonans magnetyczny głowy i małą notatkę od doktora Wrighta z prośbą o jak najszybszą wizytę.
Badanie USG nie wykazało nic, co wskazywałoby na jakąś chorobę... wszystko wydawało się być w porządku, natomiast rezonans głowy wykrył coś...
niepokojącego.
Z samego rana następnego dnia pojechałam do doktora Wrighta na umówioną wizytę.
- Pani Leto... - zaczął, a ja odchrząknęłam znacząco.
- Farewell.
- Ah... tak, mogę mówić po imieniu? - spytał unosząc lekko brwi.
- Proszę bardzo. - skinęłam lekko głową.
- Cóż... po konsultacji z kolegą od rezonansu... eh-... Vanesso. Nie będę owijał w bawełnę... masz
guza mózgu. Jest to nowotwór złośliwy... przykro mi.
Jego słowa "masz
guza mózgu" zaczęły odbijać się w mojej głowie jak piłeczka do ping ponga na panelach w zupełnie wyciszonym nocą mieszkaniu.
- ... nie można temu jakoś zaradzić? - spytałam starając się zachować jasność umysłu, a po moich policzkach popłynęły pierwsze łzy. -
Ja umrę?
- Moglibyśmy zoperować...
- Ale? - spytałam bliska wybuchu płaczu.
- Ale niestety, guz obejmuje bardzo ważne fragmenty mózgu... naruszenie ich w czasie zabiegu skutkuje poważnym kalectwem lub nawet
śmiercią. - powiedział poważnie z palcami dłoni splecionymi ze sobą.
- To nie możliwe... - wyszeptałam cicho sama do siebie, a moim ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze uprzedzające wybuch spazmatycznego płaczu.
- Możliwe jest też naświetlanie głowy... lecz nie gwarantujemy, że nie będzie skutków ubocznych.
- Ja-... muszę to przemyśleć. - powiedziałam wstając z miejsca.
- Zadzwoń do mnie, gdy wszystko przemyślisz. Umówię cię wtedy na wizytę ze specjalistą, on wszystko dokładnie ci wytłumaczy. - powiedział lekarz podając swoją wizytówkę.
- D-Dobrze. - odpowiedziałam wkładając wizytówkę do portfela i idą prosto do drzwi, potknęłam się na prostej drodze.
Nawet nie odpowiedziałam "do widzenia".
Wsiadłam na motor, założyłam kask i odpaliłam silnik.
To nie był dobry moment na podróżowanie motorem... ale nie miałam innego wyjścia.
Dotarłam do domu bezkolizyjnie.
Usiadłam na krawędzi łóżka z telefonem w dłoniach.
I tak najzwyczajniej w świecie zaczęłam płakać.
Poprosiłam Jareda, aby nie odwiedzał mnie przez dwa dni, bo jestem przeziębiona i nie chcę, żeby się zaraził.
Nie przekonałam go tym w stu procentach, lecz uszanował to i nie przejeżdżał.
*DWA DNI PÓŹNIEJ*
- Shannon? - powiedziałam cicho do telefonu.
-
No cześć. Co u Ciebie? - odpowiedział wesoło, a delikatny uśmiech zagościł na mojej twarzy.
- Masz czas spotkać się ze mną i porozmawiać?
-
Pewnie! Jared siedzi w biurze, także bardzo chętnie.
- To świetnie. - szepnęłam i po podaniu mu miejsca i godziny spotkania, rozłączyłam się.
Siedziałam w parku z okularami Jareda na nosie w umówionym miejscu.
Nie musiałam długo czekać na Shannona, pojawił się zaledwie 25 minut po mnie.
- Przepraszam za spóźnienie. - powiedział i pocałował mnie w policzek. - To o czym chciałaś pogadać? - spytał siadając obok mnie z szeroko rozstawionymi nogami i wielkim uśmiechem na ustach.
- Wiesz... mam taki mały dylemat... i nie wiem o co mam zrobić. - powiedziałam zaciskając mocniej dłonie na telefonie.
- Oh, mogę Ci pomóc wybrać... a raczej doradzić. Tylko powiedz o co chodzi. - uśmiechnął się szerzej.
- Nie powiem o co chodzi, bo to
tajemnica. Ale mam wybór A i wybór B. - przyglądałam mu się uważnie.
Milczał przez moment i wydawał z siebie co chwilę charakterystyczny pomruk dla zastanawiających się ludzi ... "Hm".
- Wybrałbym "B". - odpowiedział, a ja odetchnęłam z ulgą.
- Jesteśmy w tym zgodni... czytasz mi w myślach? - spytałam mrużąc lekko oczy.
- Odpowiedzi "A" są zbyt oczywiste, takie na które od razu wpadamy, a odpowiedzi "B" są wynikiem trochę dłuższych przemyśleń.
- Wow... Ty jednak jesteś mądry. - powiedziałam z prawdziwym uznaniem w głosie i kiwając lekko głową. - masz rację.
- No ba! - powiedział dumny z siebie.
- Chodź, przejdziemy się. - wstałam z ławki, a przed oczami zawirowało mi lekko, mimo to, starałam się nie dać nic po sobie poznać.
Uśmiech Vanesso, uśmiech.
Później rozmawialiśmy już tylko o głupotach, do czasu, aż spytał mnie czy Jared mówił coś o kolejnym "etapie" naszego związku. W odpowiedzi pokręciłam przecząco głową.
Następnego dnia zadzwoniłam do doktora Wright'a, a on umówił mnie na wizytę u swojego przyjaciela.
Poprosiłam o zupełną dyskrecję do czasu, aż zostanie mi ostatnie 24 godziny życia.
*KILKA DNI PÓŹNIEJ*
(
Proszę o włączenie TEJ piosenki do tej części rozdziału.)
Jared wspominał mi coś o "WIELKIM DNIU". Umówiliśmy się na 18, a o 15 miałam miałam wizytę.
Jedynym wyjściem są naświetlania głowy... niestety może się pani po nich poczuć gorzej, mogą wypadać włosy i to nie gwarantuje zupełnego wyleczenia... to może tylko odsunąć w czasie to co najgorsze.
Te słowa utknęły w mojej głowie i odtwarzały się co chwilę. Wszystko było już dla mnie pozbawione sensu, jakiegokolwiek znaczenia, jakichkolwiek barw... pozbawione wszystkiego, jakkolwiek to nazywaj.
-
Cześć, tu Jared Leto. Nie mogę teraz odebrać. Zostaw wiadomość po sygnale. - usłyszałam automatyczną sekretarkę.
Ciężko przełknęłam ślinę, wzięłam głębszy wdech i postanowiłam mu powiedzieć
wszystko.
- Jared. Ja-... tak bardzo Cię przepraszam, ponieważ okłamałam Cię, znowu... - włączyłam silnik motoru. - Po pierwsze... wcale nie byłam przeziębiona,
wiesz kiedy. Płakałam wtedy przez te dwa dni i próbowałam podjąć
właściwą decyzję i ja-... nie uważam, że podjęłam słuszną, ale-... oh, to dokończę innym razem.
Po drugie... nie wiem, czy się jeszcze spotkamy... Wiem, że planowałeś ten
DZIEŃ od bardzo dawna, ale... ja już dłużej nie mogę ukrywać przed Tobą pewnego
faktu.
Jared...
ja umieram. - zamilkłam na moment. - Właśnie wracam ze szpitala. Chcę ostatni raz przejechać się motorem tak jak uwielbiam najbardziej...
Szybko, by poczuć prawdziwą wolność. Gdyby coś mi się stało, wiesz gdzie możesz mnie szukać.
W sumie, to chyba wszystko co chciałam Ci powiedzieć... - wyszeptałam i westchnęłam ciężko - Kocham Cię, jak nikogo innego. - dodałam patrząc gdzieś w dal, przed siebie i rozłączyłam się. Wyłączyłam telefon zamykając go w kieszonce skórzanej kurtki. - Komu LET'S, temu GO. - mruknęłam cicho do siebie i ruszyłam z piskiem opon.
Tym razem nie założyłam kasku.
Skierowałam się na długie, zazwyczaj puste proste odcinki dróg.
Zachód słońca, wiatr rozwiewający włosy i pusta przestrzeń przede mną.
Postarałam się o to, by zachować stabilność maszyny przy dużej prędkości, po czym rozłożyłam ręce i odchyliłam głowę do tyłu z zamkniętymi powiekami oczu.
Rozkoszowałam się chwilą, mimo że czułam, jak spod powiek płyną mi łzy.
- Umrzeć robiąc to co się kocha. - powiedziałam sobie w duchu i nagle usłyszałam trąbienie jakiegoś samochodu, więc spojrzałam przed siebie.
Na wprost mnie jechał samochód osobowy, motor zjechał mi na drugi pas. Zasłoniłam głowę rękami, a potem było bardzo mocne uderzenie.
Pamiętam jeszcze, jak wzbiłam się w powietrze, a potem był silny upadek i ciemność...
***
BOŻE! Myślałem, że oszaleję, gdy odsłuchałem tę wiadomość. Już prawie wszystko przygotowałem, już prawie wszystko było na swoim miejscu...
PRAWIE.
- Dlaczego ona nie odbiera?! - złościłem się jadąc prawie że na złamanie karku, tam gdzie miała być.
Nie miałem pojęcia, że ten widok będzie tak bardzo rozdzierał moje serce.
Policja. Karetka pogotowia ratunkowego, straż pożarna i gdzieś tam
ona.
Policjant zaczął machać do mnie, żebym się zatrzymał, lecz zignorowałem jego polecenia i starałem się jak najbliżej podjechać.
Wysiadłem z auta i zacząłem biec w jej stronę. Leżała już na noszach, nieprzytomna i lada moment mieli zabrać ją do karetki.
- Nie. Nie. Nie! NIE! NIE!!! - krzyczałem przedzierając się między policjantami, a ratownikami medycznymi. - Van? VAN?! VANESSA! Proszę mnie natychmiast przepuścić! Ja muszę do niej iść! - krzyczałem, gdy policjanci nie chcieli mnie puścić.
Rozglądałem się dookoła wypatrując jej motoru.
Niewiele z niego zostało.
- Nie może pan tam pójść.
- O BOŻE... - szepnąłem na kupę złomu, która została po motorze. - Tam jest moja
narzeczona! - krzyknąłem z rozpaczy łapiąc się za głowę.
- Jej życiu nic już nie grozi, nasi ludzie już się nią zajęli. - uspokajał mnie ratownik medyczny, więc udałem, że opadam z sił i poddaję się, a gdy tylko ich puścili mnie, przebiłem się między nimi i zacząłem biec jak najszybciej w stronę karetki.
- Proszę tu nie wchodzić! - krzyknął jeden ze strażaków, a policjanci na nowo mnie złapali i siłą przytrzymali.
- Nie może pan tam iść, nasi ludzie już się nią zajęli. Proszę się nie martwić.
- Jak mam się nie martwić?! Moja narzeczona wpadła na czołowe zderzenie z samochodem osobowym i mam się "nie martwić"?! Czy pan sobie ze mnie żartuje?! - krzyczałem wściekły do granic zdrowego rozsądku. - Czy ona żyje? - spytałem, gdy zaczęło naprawdę brakować mi sił i uspokoiłem się odrobinę.
- Tak, jest w stanie krytycznym i zabieramy ją do szpitala. - dopowiedział spokojnie, a ja aż trząsłem się z przerażenia.
- Mój słodki Boże... - wyszeptałem pełen rozpaczy i zacząłem płakać na jej widok leżącej nieprzytomnie na noszach. Jej twarz i ciało było we krwi, w pierwszej myśli, chciało mi się wymiotować, a w drugiej chciałem wziąć ją za rękę i nie pozwolić obcym ludziom troszczyć się o nią.
Zamknęli karetkę i ruszyli, a ja pędem pognałem do samochodu, włączyłem silnik i ruszyłem za karetką.
Po kilku godzinach operacji, i gdy jej stan był już ciężki, lecz stabilny, za pozwoleniem lekarza siedziałem przy niej w sali i trzymałem za rękę.
Wyciągnąłem małe czarne pudełeczko z wewnętrznej kieszeni marynarki, otworzyłem je przyglądając się skromnemu pierścionkowi na czerwonym materiale.
- Hej stary, jak się trzymasz? - usłyszałem głos brata i poczułem jego dłoń zaciskającą się na moim ramieniu.
- Miałem się jej dzisiaj oświadczyć... - wyszeptałem cicho, wziąłem większy wdech i zamrugałem kilkakrotnie powstrzymując napływające do oczu łzy. - Wszystko miało być już dobrze. - wyszeptałem i spojrzałem na brata oczami pełnymi nie tylko łez, ale i bezsilności.
- Jedź do domu, prześpij się trochę, zjedz coś... ja z nią posiedzę. - poklepał mnie po ramieniu, a w serce ukłuła mnie ogromna złość. - Nie denerwuj się, lepiej żebyś odpoczął, nie wytrzymasz długo bez snu i jedzenia, a na samej kawie czy energy drinkach nie pociągniesz długo. - dodał i westchnął - Wiem już wszystko, co się stało, lekarze mi opowiedzieli...
- Shannon... ona do mnie zadzwoniła... powiedziała, że przeprasza, że mnie kocha i co mnie najbardziej zdumiało to to... że-... - tu nie potrafiłem dokończyć. Nie przechodziło mi to przez gardło.
- Dobrze wiesz, że dla mnie również jest bardzo ważna... w końcu, to
ona ukradła serce mojemu bratu
po raz drugi... nie martw się sam o nią... dziel ze mną swój ból. W końcu jesteśmy braćmi, nie? - uśmiechnął się do mnie pokrzepiająco.
Wstałem bez słowa.
- MARS hug! - powiedział weselszym tonem, lecz mimo to, czułem, że jemu też jest ciężko. - Jedź do domu stary, będzie zła, gdy obudzi się i zobaczy Cię głodnego i niewyspanego. - wyszeptał do mojego ucha i poklepał mnie po plecach.
- Dzięki, Shannon. Ale chcę jeszcze zostać... - powiedziałem, a on westchnął ciężko.
- To ja skoczę po coś ciepłego do picia.
Kiwnąłem twierdząco głową i on po chwili zniknął za drzwiami sali.
Usiadłem i znów trzymałem ją za rękę, a pudełeczko z pierścionkiem ukryłem w kieszeni.
- Módl się za nią... - wyszeptał starszy mężczyzna z bardzo długą brodą, który przechodził obok jej sali.
Uśmiechnąłem się słabo do niego.
- Dziękuję. - szepnąłem i znów wpatrywałem się w jej okaleczoną twarz.
- W każdą niedzielę widywałem ją w kościele i potem jak rozmawiała z księdzem egzorcystą... - ciągnął dalej stojąc w progu. Uniosłem wysoko brwi.
- Słucham? - spytałem nie dowierzając w to co słyszę.
Starszy mężczyzna wszedł do sali bardzo powoli, stukając laską, na której się podpierał.
Wsadził mi do wolnej ręki różaniec.
- Módl się za nią...
ON zawsze wysłuchuje i potrafi zdziałać cuda. - powiedział i odszedł.
Więc... ?
- Oh... Więc to tam znikałaś w każdą niedziele... ale dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? - spytałem ją, lecz ona nawet nie drgnęła.
Była w śpiączce farmakologicznej i respirator oddychał za nią.
- Moja mała Vanessa... - wyszeptałem całując kostki jej suchych dłoni.
Przez jeszcze dobrą chwilę wpatrywałem się w nią z nadzieją, że coś się wydarzy.
Przeżegnałem się.
- No Boże... to zdziałaj cuda... - szepnąłem, ucałowałem mały krzyż i zacząłem się modlić.
***
Twój brat Cię potrzebuje, a Ty flirtujesz z młodą... mega seksowną pielęgniarką... Shannon, za karę jutro ograniczysz się do trzech kaw.
Skarciłem się w myśli i już szedłem z dwoma kubkami gorącej kawy do sali, w której siedział mój brat przy Vanessie... ale z drugiej strony, sporo się wygadała...
Kto by pomyślał, że Vanessa ma raka i na dodatek odmówiła leczenia, które opóźniłoby najgorsze? Okej, chce umrzeć "godnie", powiedzmy, że to rozumiem... Jakby tego było mało, po tym wypadku ma złamany kręgosłup i zostanie kaleką do końca życia... opsss... tego "życia" też nie zostało jej zbyt wiele... czy może być gorzej?
Przeszedł mnie zimny dreszcz na samą myśl o tym wszystkim.
Już miałem wejść i opowiedzieć Newsy mojemu bratu stojąc w samym progu, ale gdy zobaczyłem, że Jared płacze trzymając ją za rękę, a w drugiej ręce mając różaniec... moje serce pękło na milion małych kawałeczków.
Zamarłem.
- Nie dostaniesz
jej... słyszysz Boże? - wyszeptał pełnym nienawiści głosem - NIE DOSTANIESZ MOJEJ VANESSY... - dodał i przesunął o jeden paciorek dalej zaciskając bardzo mocno powieki oczu.
Po brodzie skapywały mu łzy, a usta poruszały się w słowach modlitwy.
Muszę powiedzieć mu prawdę.
" All we need is faith...
Faith is all we need. "
------------------------ T H E E N D --------------------------
Dziękuję wszystkim za czytanie tego opowiadania! To naprawdę słodkie, że poświęciliście -mojemu 'dziecku'- swój czas. ;3
Na tym kończę to "Opowiadanie o Vanessie"... jeśli macie jakieś pytania, śmiało można pytać tutaj:
ASK-ME-ANYTHING :)
Pozdrawiam was serdecznie, ale to nie koniec! Będę pisać kolejne opowiadania. Bądźcie cierpliwi. :)
MUCH LOVE,
ONE and ONLY your:
~
Nicole Hour